8 stycznia 2012

"Zapasy z życiem" Eric E. Schmitt

         Jun nigdy nie był szczęśliwym dzieckiem. Chowając w sercu bolesną przeszłość, opuścił dom i zamieszkał na ulicach Tokio zanim skończył 10 lat. Przetrwanie z dnia na dzień gwarantował mu tani szajs niewiadomego pochodzenia, który wciskał zamiłowanym w gadżeciarstwie mieszkańcom japońskiej stolicy. Zgorzkniały, nieufny i zamknięty w sobie, ograniczał kontakty z ludźmi do niezbędnego, opryskliwego minimum. Wszystko się zmieniło, gdy pewnego dnia stanął przed nim nieznajomy starzec i oznajmił „Widzę w Tobie grubego gościa”. Problemy z policją, zatargi z innymi wyrzutkami i niesłychany zbieg okoliczności sprawiają, że chłopiec ląduje na pokazie sumo, a potem zostaje przyjęty w poczet uczniów szkoły kształcącej przyszłych zawodników. Napotkany staruszek okazuje się właścicielem szkoły Kokugikan, a wiodący dotąd życie szczura Jun wyrusza z nim w podróż swojego życia.

Od samego początku Shomintsu staje się dla zagubionego chłopca ojcem i przewodnikiem. Pomaga mu pogodzić się z bolesną historią swojego życia i zbudować na niej trwały fundament pod lepszą przyszłość. Tłumaczy, jak ważne są dla ludzkiej tożsamości więzy z bliskimi i ich miłość. W urokliwym azjatyckim stylu dzieli się z nim mądrością przodków i uczy, że życie pozbawione celu jest puste i jałowe.

„Celem nie jest koniec drogi, tylko poruszanie się naprzód.”


Bez zbędnej indoktrynacji, a jedynie uelastyczniając się do potrzeb ucznia, pomaga mu przejść przez okres dojrzewania, sprawiając że ten odnajduje spokój i sens. Jakiś czas później młodzieniec spotyka piękną Reiko, która okazuje się dla niego największym wyzwaniem w życiu.

„Zapasy z życiem” to nie jest książka pełna frazesów i bajeczek. Nie odnajdziemy w niej superbohaterów i dobrych wróżek. To zwyczajna historia szansy, jaką los dał niepozornemu chłopakowi i dobra, które poniosła za sobą decyzja by z niej skorzystać. Prosty przekaz zawarty w dynamicznej akcji, pełnej smaczków z filozofii wschodu. Szczery i bezpretensjonalny, w sam raz dla tych, którzy potrzebują w życiu drogowskazu i wątpią w to, że są w stanie cokolwiek osiągnąć. To opowieść o wewnętrznej sile i wrażliwości na nieszczęście drugiego człowieka. O „grubych babkach i facetach”, których nosimy głęboko w sercu, a o których zbyt łatwo zapominamy. O miłości, która zmienia wszystko i pozorach, które nieźle potrafią przekłamać świat. Ot lekka, zwiewna i smakowita w stylu uczta na zimowy wieczór.

Nie uprzedzajcie się proszę do opowieści Erica E. Schmitta z uwagi na jego autorstwo. Ta niepozorna książeczka w magiczny sposób ogrzewa najbardziej nieczułe obszary w sercu i jest dowodem na to, że pisarz nie chce tanio dobrać się do naszej idealistycznej kieszeni.

3 stycznia 2012

"Włoskie sekrety" Małgorzata Yildirim

Kiedy kilka tygodni temu miałam przyjemność wygrać u Pitera Murphy’ego egzemplarz „Włoskich sekretów” Małgorzaty Yildirim, nie bardzo wiedziałam, czego się spodziewać. Ckliwa okładka w stylu włoskich romansideł, do tego równie słodki tytuł i notka wydawnicza zapowiadająca „podróż w poszukiwaniu szczęścia”. Siadłam w fotelu z kubkiem zielonej herbaty i wniosłam oczy ku niebu. Na jednym wdechu byłam w stanie z miejsca przytoczyć 10 niemal identycznych pozycji, a to nie wróżyło najlepiej. Lekko uprzedzona zaczęłam jednak zagłębiać się w prolog. I co? Wystarczyło 10 stron, by przejść ze znudzonego zawodzenia w płynne odszczekiwanie.

24-letnia amerykanka imieniem Miranda, wiedzie spokojne, choć nie do końca spełnione życie w Bostonie. Na co dzień pracuje jako przewodnik w muzeum, a w międzyczasie jest córką zgodnego małżeństwa, siostrą, zupełnie niepodobnej do niej Katie i najlepszą przyjaciółką pewnego szalonego Geja. Ma również trójkę uroczych siostrzeńców i dopiero co pochowała swoją ukochaną ciotkę Agnes. Kilka dni później ku zaskoczeniu całej rodziny Miranda dowiaduje się, że odziedziczyła po krewnej pół miliona dolarów, dom we włoskim Sorrento i rodzinną tajemnicę, którą ku ich jeszcze większemu zaskoczeniu, postanawia odkryć. Rusza tym samym w podróż do słonecznej Italii, gdzie spotyka nowych przyjaciół, zyskuje śmiertelnych wrogów, poznaje smak życia, odnajduje sens i trafia na miłość, o której nawet nie śmiała marzyć. A wszystko przecina się i gmatwa nieustannie.
Jeśli komuś zdaje się, że książka jest cukrowa i snująca się jak spaghetti na półmisku – jest w ogromnym błędzie.
Włoskie sekrety to nie bajeczka dla nieszczęśliwych starych panien, a magiczna opowieść o przewrotności losu i o tym, że nic, co robimy, nie pozostaje bez wpływu na otoczenie. O niełatwych decyzjach i jeszcze trudniejszych konsekwencjach. Potędze rodziny i wsparcia. O wewnętrznym świetle, które jak się okazuję nie jest przywilejem jedynie południowców, a którego zwyczajnie boimy się w sobie odkryć. O sile prawdziwej miłości, zrozumienia i akceptacji. O mocy wybaczenia i prawdzie, która może zabić, ale i powołać do życia bez żalu. Wreszcie o podróży w poszukiwaniu innych, a odnalezieniu siebie.
Wartka i doskonale przemyślana, a później błyskotliwie przelana na papier akcja, ma dużo więcej z sensacji niż powieści obyczajowej. Fabuła jest daleka od przegadania, a przy tym lekka, intrygująca i smakowita. Uzależniająca niczym włoskie słońce, które autorka tak pięknie zobrazowała w niesztampowych osobowościach bohaterów, a od którego nie sposób oderwać się nawet na moment przechłodzonej duszy z zachodu. Chwilami filozoficzna i delikatna, by na następnej stronie stać się pełną napięcia i powagi. Co tu dużo mówić – zarwałam dla tej książki noc i było to najlepsze niewyspanie w moim życiu. Długo nie mogłam uwierzyć w to, że „Włoskie sekrety” są debiutem pisarki, tym bardziej, że styl jest nie tylko nienaganny, ale również bogaty i porywający, co rzadko cechuje młodych literatów. Małgorzata Yildirim wkradła się historią Mirandy, Julianny, Rafaela i innych do mojego serca, gdzie niemal bezwstydnie przekomarzała się z moimi marzeniami i tęsknotami. Zaserwowała mi wyśmienitą kolacje złożoną z pasji, charyzmy, szczodrości, szczerości i głębi. Jakby tego było mało, na odchodne spakowała odrobinę melancholii i ciepła w niepozorny kartonik opasany zieloną wstążką nadziei. Bezcenny prezent.
Cechą bardzo dobrej książki, jest jej zdolność do gry na cienkich strunach ludzkich emocji. Powinna ona dotykać wrażliwości i docierać w czytelnikach głębiej. Zahaczać o podświadomość, skrywane uczucia. Rozgrzebywać strach, definiować ból i potęgować radość. Uzewnętrzniać wszystko to, o czym wolimy milczeć i targać naszym rozsądkiem w każdym, nawet totalnie irracjonalnym kierunku.
Powiedzieć, że „Włoskie sekrety” Małgorzaty Yildirim są bardzo dobrą pozycją, to stanowczo za mało.

28 grudnia 2011

"Między wierszami" Małgorzata Domagalik, Janusz L. Wiśniewski


Kobiety z założenia dużo mówią, a proces uzewnętrzniania się jest dla nich równie naturalny, jak oddychanie. Płaczą i cieszą się głównie słowami. Podczas wielogodzinnych rozmów telefonicznych z najlepszą (aktualnie!) przyjaciółką smakują życia, snują marzenia, dowartościowują się kosztem innych, wyżalają na otoczenie (w tym seksowniejsze od nich kobiety) oraz ekscytują wszystkim, co latynoskie, umięśnione i niedostępne. A całość na jednym wdechu. Milczą wyłącznie wtedy, kiedy są obrażone, ale jest to raczej stanem chwilowym. W większości przypadków nie ma znaczenia, co i jak wydobywa się z ich ust, byle przyniosło ulgę. Bo kobiety bardziej od rozmowy, uwielbiają emocjonalne wygadywanie się. Inaczej sprawa miewa się, gdy na przeciw staje inteligentny i mający coś do powiedzenia mężczyzna. Z miejsca zaczyna się niekończąca gra słów i pozorów. Linijki zaczynają ubierać się w szeregi wieloznaczności, podtekstów i niedopowiedzeń. Dominują wyważone zdania, zrodzone ze starannie dobranych słów, przemilczenia sprzyjające fascynującej tajemniczości, a wszystko spina delikatna kokieteria. Napięcie seksualne napiera na odwieczną wojnę płci i odwrotnie. Powietrze staje się gęste od chemii i perfum Chanel No.5.
Kiedy parę miesięcy temu skończyłam czytać „188 dni i nocy” Janusa L. Wiśniewskiego i Małgorzaty Domagalik stanęłam na skraju depresji. Totalnie oczarowana i zaczarowana książką nie wyobrażałam sobie kolejnych wieczorów bez niej. Jako kobieta, która doświadczyła w życiu magii mailowania ze wspaniałym mężczyzną, odnajdywałam w tej książce utraconą przeszłość i niedoskonałą teraźniejszość. Codzienność, w której nie trudno o dobór słów na niejeden temat i w niejednym języku, ale gdzie znalezienie szczerego słuchacza graniczy niemal z cudem. Tym bardziej wiadomość o tym, że powstała druga część zbioru, bo nie można tego w żaden sposób nazwać powieścią, czy antologią, była dla mnie niczym gwiazdowy prezent.
Ktoś może powiedzieć, że „Między wierszami” to odgrzewany kotlet, kolejna pseudoepistolograficzna pozycja niemająca w sobie nic z prawdy czy szczerości, a powołana do życia wyłącznie dla zysku autorów. Tylko czy ktoś tak poczytny i do tego pracujący zawodowo w dość hojnie wynagradzanej branży jak Wiśniewski, czy też redaktor naczelna znanego pisma potrzebują narażać swoje nazwisko dla kilku zer? Nie sądzę. Dlatego wierzę, gdy pytani o sens powstania książki mówią: 

[…] Sztuka rozmowy we współczesnym świecie zanika. Mamy coraz mniej czasu, aby zatrzymać się w pogoni za szczęściem i porozmawiać o tym szczęściu z innymi.[…] Rozmowa z samym sobą prowadzi do nieuniknionej arogancji. Rozmowa z drugim człowiekiem wymaga poza tym odwagi. Poddajemy się natychmiast ocenie rozmówcy. Wielu nie ma ochoty ani odwagi, aby poddać się takiej właśnie ocenie. Niektórzy idą wtedy porozmawiać z psychoterapeutą, inni rozmawiają nieustannie jedynie ze sobą.[…]

            A przecież jest tak wiele tematów, o których warto rozmawiać, a nie tylko mówić. Autorzy w kolejnych wiadomościach do siebie wracają do tematu śmierci, życia, snują dysputy o chemicznym składzie szczęścia, podróżach, wizytach w teatrze i najnowszych wynikach badań w sprawie mody na bycie singlem. Wspólnie kosztują sushi i testują kanapy z alcantary. Ona zabiera go do Paryża na spotkanie z Coelho, a On opowiada jej o diamentach z Placu Vendome. Dyskutują o afrodyzjakach, zmysłowym głosie Carli Bruni, starych fotografiach i braku granic z perspektywy weekendu w Genewie, Amsterdamie i Neapolu. Dzielą się smutkami i radościami codzienności, odkrywając odmienność swojego patrzenia na świat, a miejscami kłócąc ze sobą i twardo broniąc swoich racji. I znów robią to z klasą i wielką erudycją. Przynajmniej w mojej ocenie.
            „Między wierszami”, tak jak „188 dni i nocy” zasysa człowieka z miejsca. Oderwanie się od lektury i odmówienie sobie kolejnych stron jest niemal heroicznym wyczynem. Wszelkie obowiązki domowe i służbowe przybierają twarz matki, która z balkonu daje nam znak, że pora wracać do domu, kiedy my akurat nieśmiało trzymamy się za ręce z pierwszą miłością. Wiemy, że trzeba… ale tak trudno to przetłumaczyć sercu.
Powiedzieć, że czyta się to wyśmienicie, to zdecydowanie za mało. Że poszerza horyzonty i rozbudza wyobraźnie – zbyt prosto. Tę książkę najzwyczajniej pochłania się całym sobą, choć Wiśniewski zdaje się docierać głębiej i cieplej. On też więcej dywaguje, roztrząsa i odczuwa. Za to Pani Domagalik celniej punktuje. I jeśli czegokolwiek mogłabym chcieć więcej od tej pozycji, to wyłącznie tego, by częściej mówili „ze sobą”, jak w pierwszej części, niż „do siebie”. 

[…] Tak całkiem poważnie, zawsze robi na mnie duże wrażenie, kiedy mężczyzna potrafi dostrzec w kobiecie coś, czego nie zobaczyli w niej inni. Gdy doskonale wie, że te, a nie inne słowa wydają się jej prostackie, że nie trzeba jej pytać o to czy tamto, skoro to czy tamto wydaje się takie oczywiste, że wreszcie, nawet, gdy na niego nie patrzy, ma stuprocentową pewność, że gdy tylko odwróci głowę, napotka jego spojrzenie. I fajnym afrodyzjakiem jest jeszcze to, że gdy mężczyzna mówi „kocham”, to nigdy się przy tym nie uśmiecha i tylko wtedy jest naprawdę serio.[…]

Czy muszę dodawać, że polecam?