28 grudnia 2011

"Między wierszami" Małgorzata Domagalik, Janusz L. Wiśniewski


Kobiety z założenia dużo mówią, a proces uzewnętrzniania się jest dla nich równie naturalny, jak oddychanie. Płaczą i cieszą się głównie słowami. Podczas wielogodzinnych rozmów telefonicznych z najlepszą (aktualnie!) przyjaciółką smakują życia, snują marzenia, dowartościowują się kosztem innych, wyżalają na otoczenie (w tym seksowniejsze od nich kobiety) oraz ekscytują wszystkim, co latynoskie, umięśnione i niedostępne. A całość na jednym wdechu. Milczą wyłącznie wtedy, kiedy są obrażone, ale jest to raczej stanem chwilowym. W większości przypadków nie ma znaczenia, co i jak wydobywa się z ich ust, byle przyniosło ulgę. Bo kobiety bardziej od rozmowy, uwielbiają emocjonalne wygadywanie się. Inaczej sprawa miewa się, gdy na przeciw staje inteligentny i mający coś do powiedzenia mężczyzna. Z miejsca zaczyna się niekończąca gra słów i pozorów. Linijki zaczynają ubierać się w szeregi wieloznaczności, podtekstów i niedopowiedzeń. Dominują wyważone zdania, zrodzone ze starannie dobranych słów, przemilczenia sprzyjające fascynującej tajemniczości, a wszystko spina delikatna kokieteria. Napięcie seksualne napiera na odwieczną wojnę płci i odwrotnie. Powietrze staje się gęste od chemii i perfum Chanel No.5.
Kiedy parę miesięcy temu skończyłam czytać „188 dni i nocy” Janusa L. Wiśniewskiego i Małgorzaty Domagalik stanęłam na skraju depresji. Totalnie oczarowana i zaczarowana książką nie wyobrażałam sobie kolejnych wieczorów bez niej. Jako kobieta, która doświadczyła w życiu magii mailowania ze wspaniałym mężczyzną, odnajdywałam w tej książce utraconą przeszłość i niedoskonałą teraźniejszość. Codzienność, w której nie trudno o dobór słów na niejeden temat i w niejednym języku, ale gdzie znalezienie szczerego słuchacza graniczy niemal z cudem. Tym bardziej wiadomość o tym, że powstała druga część zbioru, bo nie można tego w żaden sposób nazwać powieścią, czy antologią, była dla mnie niczym gwiazdowy prezent.
Ktoś może powiedzieć, że „Między wierszami” to odgrzewany kotlet, kolejna pseudoepistolograficzna pozycja niemająca w sobie nic z prawdy czy szczerości, a powołana do życia wyłącznie dla zysku autorów. Tylko czy ktoś tak poczytny i do tego pracujący zawodowo w dość hojnie wynagradzanej branży jak Wiśniewski, czy też redaktor naczelna znanego pisma potrzebują narażać swoje nazwisko dla kilku zer? Nie sądzę. Dlatego wierzę, gdy pytani o sens powstania książki mówią: 

[…] Sztuka rozmowy we współczesnym świecie zanika. Mamy coraz mniej czasu, aby zatrzymać się w pogoni za szczęściem i porozmawiać o tym szczęściu z innymi.[…] Rozmowa z samym sobą prowadzi do nieuniknionej arogancji. Rozmowa z drugim człowiekiem wymaga poza tym odwagi. Poddajemy się natychmiast ocenie rozmówcy. Wielu nie ma ochoty ani odwagi, aby poddać się takiej właśnie ocenie. Niektórzy idą wtedy porozmawiać z psychoterapeutą, inni rozmawiają nieustannie jedynie ze sobą.[…]

            A przecież jest tak wiele tematów, o których warto rozmawiać, a nie tylko mówić. Autorzy w kolejnych wiadomościach do siebie wracają do tematu śmierci, życia, snują dysputy o chemicznym składzie szczęścia, podróżach, wizytach w teatrze i najnowszych wynikach badań w sprawie mody na bycie singlem. Wspólnie kosztują sushi i testują kanapy z alcantary. Ona zabiera go do Paryża na spotkanie z Coelho, a On opowiada jej o diamentach z Placu Vendome. Dyskutują o afrodyzjakach, zmysłowym głosie Carli Bruni, starych fotografiach i braku granic z perspektywy weekendu w Genewie, Amsterdamie i Neapolu. Dzielą się smutkami i radościami codzienności, odkrywając odmienność swojego patrzenia na świat, a miejscami kłócąc ze sobą i twardo broniąc swoich racji. I znów robią to z klasą i wielką erudycją. Przynajmniej w mojej ocenie.
            „Między wierszami”, tak jak „188 dni i nocy” zasysa człowieka z miejsca. Oderwanie się od lektury i odmówienie sobie kolejnych stron jest niemal heroicznym wyczynem. Wszelkie obowiązki domowe i służbowe przybierają twarz matki, która z balkonu daje nam znak, że pora wracać do domu, kiedy my akurat nieśmiało trzymamy się za ręce z pierwszą miłością. Wiemy, że trzeba… ale tak trudno to przetłumaczyć sercu.
Powiedzieć, że czyta się to wyśmienicie, to zdecydowanie za mało. Że poszerza horyzonty i rozbudza wyobraźnie – zbyt prosto. Tę książkę najzwyczajniej pochłania się całym sobą, choć Wiśniewski zdaje się docierać głębiej i cieplej. On też więcej dywaguje, roztrząsa i odczuwa. Za to Pani Domagalik celniej punktuje. I jeśli czegokolwiek mogłabym chcieć więcej od tej pozycji, to wyłącznie tego, by częściej mówili „ze sobą”, jak w pierwszej części, niż „do siebie”. 

[…] Tak całkiem poważnie, zawsze robi na mnie duże wrażenie, kiedy mężczyzna potrafi dostrzec w kobiecie coś, czego nie zobaczyli w niej inni. Gdy doskonale wie, że te, a nie inne słowa wydają się jej prostackie, że nie trzeba jej pytać o to czy tamto, skoro to czy tamto wydaje się takie oczywiste, że wreszcie, nawet, gdy na niego nie patrzy, ma stuprocentową pewność, że gdy tylko odwróci głowę, napotka jego spojrzenie. I fajnym afrodyzjakiem jest jeszcze to, że gdy mężczyzna mówi „kocham”, to nigdy się przy tym nie uśmiecha i tylko wtedy jest naprawdę serio.[…]

Czy muszę dodawać, że polecam?

23 grudnia 2011

Świątecznie


Moi Drodzy
z okazji Świąt Bożego Narodzenia 
chciałabym życzyć Wam 
wszystkim i każdemu z osobna:

zdrowia - bo w rześkim ciele i duch rześki,
radości - odkrywanej każdego dnia na nowo, 
szczęścia - w co najmniej 5ciu smakach, 
miłości - rodem z ckliwych powieści, o których mówimy z przekąsem, a które w skrytości pielęgnujemy w sercu,
siły - by żadna góra nie była za wysoka
i samych życzliwych osób na Waszej drodze. 


Niech półki same się zapełniają książkami, 
listonosze zawsze docierają na czas,
a kolejne historie wzbogacają Was coraz mocniej.

Niech te święta pachną choinką, smakują rodziną i ogrzewają ciepłem ludzkich serc. 

Najlepszego!

15 grudnia 2011

Elif Safak "Czarne mleko"


Istnieje ogromne prawdopodobieństwo, że gdyby poprosić przypadkowo napotkanego mężczyznę o pisemną odpowiedź na pytanie “Co wiesz o kobietach?”, oddałby zupełnie czystą kartkę. Lekko zmieszany albo dowcipnie pewny siebie uśmiechnąłby się przy tym szelmowsko i dodał: „Ale i tak Was kochamy”. Nie ma się jednak, co bulwersować tym faktem drogie Panie, gdyż niejednokrotnie same dla siebie stanowimy nie lada zagadkę. Odnoszę wręcz wrażenie, że im więcej mamy możliwości w życiu, tym łamigłówka mocniej się komplikuje i gmatwa. Aż pewnego dnia przychodzi Nam siąść przy biurku mierząc się z tym samym zagadnieniem i okazuje się, że nie możemy przestać pisać, a kolejne, przeciwstawne sobie akapity, niczym klamrą spina zwrot „Bywa jednak, że…”. Bo być kobietą to wcale nie taka łatwa i prosta sprawa, jakby się mogło zdawać postronnym. Owszem stan, jak każdy inny, ma swoje wady i zalety, ale przez nieustanną mutacje nie daje się jednoznacznie sklasyfikować. A to męczy. Tym dotkliwiej, gdy każdego dnia przybywa kolejnych zmiennych.
Wiedziona notką wydawniczą i kilkoma krótkimi opiniami, spodziewałam się ckliwej historii młodej matki, która padła ofiarą depresji poporodowej. Oczekiwałam smutnej lektury o egzystencjalnych rozterkach, wątpliwościach i lamentu duszy. Wyżalania się i smarkania w rękaw, jak to ciężko i pod górkę ma w życiu ładniejsza z płci. Przygotowałam pudełko chusteczek, tabliczkę czekolady i telefon z numerem przyjaciółki. Ku mojemu zdziwieniu i nieskrywanej radości rzeczywistość okazała się dużo lepsza.
Elif Safak jest kobietą, wziętą pisarką i felietonistką rodem ze Stambułu. Córką rozwódki, żoną stoika, matką Zeldy i Zahira, wykładowczynią na wielu zagranicznych uczelniach. Turczynką, która żyje na styku kultury wschodu i zachodu. Jest też Sufistką. Sofistką zaledwie bywa. Ale jak sama mówi, nie zawsze potrafiła być przez te mnogość szczęśliwa. Nie doceniała jej „należycie” i nie akceptowała. Gubiła się w niej i miotała. Buntowała przeciwko kolejnym rolom, które przychodziło jej odegrać kosztem pozostałych, w tym wysoce zmaskulinizowanym świecie. A mimo to postanowiła śladem swoich poprzedniczek - pisarek - wybrać się w podróż w poszukiwaniu swojej kobiecości i znaleźć równowagę dla wszystkich „chce” i „mogę”. Tak oto powstało „Czarne mleko”.
W tej autobiograficznej powieści pisarka przez pryzmat własnych doświadczeń stara się opowiedzieć historie współczesnych kobiet. Nakreślić ich problemy i stworzyć uniwersalny portret psychologiczny. Pisze o funkcjach, jakie przyszło nam – przedstawicielkom żeńskiej części społeczeństwa, pełnić w XXI wieku i zmianie, jaka zaszła w postrzeganiu tego stanu rzeczy, na przestrzeni ostatnich stuleci. Roztrząsa w tym celu swoją wieloelementową kobiecość, która musiała pogodzić (miejscami antagonistyczne względem siebie) potrzeby: miłości, małżeństwa, macierzyństwa i pisarstwa. Prowadzi gorzko-słodkie dialogi ze swoim sześcioosobowym alter ego w postaci "calineczek", rysując tym samym złożoność damskiej osobowości. Nawiązuje do swojego dzieciństwa i dorastania, by podkreślić ogromną rolę tradycji i norm w kształtowaniu się oczekiwań, na które obecne kobiety, niezależne i wolne, nie chcą się łatwo godzić. Wspomina swoje manifesty feministyczne, pierwsze spotkanie z mężem, które w jednej sekundzie obróciło je wszystkie w pył i opisuje swoją wewnętrzną walkę z depresją po urodzeniu pierwszego dziecka. Śmieje się z hormonalnych burz i tykającego zegara biologicznego. A w międzyczasie zgrabnie przywołuje liczne biografie znakomitych pisarek tj.: Virginia Woolf, Sylvia Plath, Doris Lessing, Anais Nin, Lou Andreas-Salomé, Zelda Fitzgerald czy Simone de Beauvoir, posiłkując się ich historiami w szukaniu siebie i uniwersalnej prawdy. Całość jest przy tym lekka, zwiewna i niesamowicie eteryczna.
Rozszczepienie jaźni nigdy wcześniej nie miało tyle uroku, co w powieści Pani Safak. Czytając te książkę ma się wrażenie, że siedzi się w kawiarni z najlepszymi przyjaciółkami, przy wyśmienitej kawie i plotkuje bez opamiętania. Trochę narzekań, odrobina ploteczek, szczypta pikanterii i nieopisana atmosfera zrozumienia i akceptacji. Uskrzydlająca lektura. Zdecydowanie najmilsza literacka niespodzianka, jaka spotkała mnie w tym roku. I choć czasami żałuję, że o kobietach na poważnie piszą wyłącznie inne kobiety, to dziękuję Elif Safak za te książkę z całego serca. Po tej lekturze każda z nas ma bowiem szanse poczuć się silniejsza i pewniejsza, że może więcej i mocniej. Mieć i być. Myślę, że dla Panów to też będzie ciekawa pozycja, która pozwoli im zachować wiele ciepła i zrozumienia dla wszystkich Dam swojego życia. Tym bardziej, że pisarka jest wytrawną gawędziarką. 
Ogromnie polecam.

13 grudnia 2011

"Kiki van Beethoven" Eric E. Schmitt

Erica E. Schmitta albo się kocha, albo nienawidzi. To ten typ pisarza, który budzi w człowieku wszystko, co skrajne i antagonistyczne. „Poprawne stylistycznie i merytorycznie opowieści o wszystkim i o niczym, przewidywalne aż do bólu”, a jednak miliony ludzi na całym świecie zaczytują się w nich z duszą na ramieniu. I wcale nie znaczy to, że są mniej wybredni czy wręcz wybrakowani. Schmitt potrafi bowiem zręcznie ogrzać człowieka swoimi historiami, zwrócić dzieciństwu, wspomnieniom, albo wyczulić na wszechobecną krzywdę. Znieczulice, której cześć z Nas nie chce czuć. Dla jednych jego książki to: truizmy, aksjomaty, bajki, dla innych recepty i powtórki materiału z przedmiotu „życie”. W obu przypadkach, opowiedziane pięknie.
            Kiki czuje w sercu chłód. Mocno doświadczona przez życie zamknęła się w swoim świecie pozbawionym bólu, wypierając wszystko, co kłuje i rani. Ale zapomniała, że tym samym na własne życzenie odcięła się również od tego, co piękne i ważne. Od tego, co wywoływało uśmiech i kołysało zmysły. Od przeszłości, która miała również tęczowe odcienie i siebie samej. Odkrycie tego faktu nie jest dla staruszki i jej koleżanek niczym przyjemnym. Postanawiają więc wyruszyć w podróż w głąb siebie i odnaleźć to, co, dawało im szczęście, a co niefortunnie utraciły – muzykę w sercu.
            Kiki van Beethoven to krótka i bardzo ciepła opowieść o nie zawsze ciepłych rzeczach. Stanowiąca pierwszy rozdział książki - historia starszej Pani, która próbuje odnaleźć w sobie muzykę ukochanego Beethovena - jest tak właściwie sztuką, którą E.E. Schmitt napisał dla Teatru La Bruyere. Druga część, pt.: „Kiedy pomyślę, że Beethoven umarł, a tylu kretynów żyje…” jest już esejem pisarza na temat Jego związków z kompozytorem i znaczenia dzieł wielkiego pianisty w życiu pisarza i każdego z Nas. To refleksja nad Naszą wrażliwością i niedoskonałością. Nad zagubieniem i głodem uczuć. Gorzka wizytówka obecnych czasów i swoista recepta na lepsze jutro. Poruszająca, a miejscami wręcz zachwycająca. Tym bardziej cenna, że nie jest iluzją, ani wytworem wyobraźni literata, a formą rozmowy z czytelnikiem. Autor prowadzi nas przez ważne dla Niego momenty życia i uczy, jak nawet mało nieznaczące chwile i wydarzenia mogą zawarzyć na Naszym życiu. Nie moralizuje. Rozświetla.
            Książka, jak pozostałe, które wyszły spod pióra Schmitta jest miła, lekka i przyjemna. Napisana przystępnie i spójnie, a przez to szybka w czytaniu i odbiorze. Poszerza horyzonty, bez zawalania czytelnika nadmiarem informacji. I chociaż nie zaliczyłabym jej do „top 3” Jego powieści, to na pewno wrócę do książki i do załączonej do niej płyty z wybranymi utworami Beethovena nie raz. Polecam na długi zimowy wieczór.

9 grudnia 2011

Maraton Pisania Listów 2011 Amnesty International


Moi Drodzy,
każdy, kto choć raz trzymał w swoich dłoniach książkę wie, że najkrótsza linijka tekstu potrafi zmienić życie. Nasze, innych. Dać nadzieje, wiarę i siłę w rzeczy, o których nigdy nie pomyślelibyśmy, że są w ogóle możliwe. W sprawiedliwość, wolność, równość. W drugiego człowieka. Kilka białych kartek, na których ktoś wylał kawałek swojego serca, ofiarował cząstkę siebie. Zlepka liter zmieniająca się w słowa, słowa urastające do zdań, zdania, które zmieniają świat. Ten Nasz - nieidealny i miejscami zły. Świat, o którego kierunku może zdecydować każdy z Nas.

W ten weekend na całym świecie wolontariusze i ludzie dobrej woli będą słowami zmieniać rzeczywistość. Wylewając swój sprzeciw w listach przeciwko niesprawiedliwości i złu, wstawią się za 10cioma osobami,  które Amnesty International uznało za ofiary łamania praw człowieka. Za więźniów obozów pracy w Korei Północnej, 20-letniego blogera z Azerbejdżanu więzionego za wpisy na facebooku, Jemenke skazaną na karę śmierci i 7-mioro innych osób, które padły ofiarami systemów, w którym przyszło im żyć.

Na stronie http://maraton.amnesty.org.pl/ znajdziecie dokładną listę wszystkich punktów w Polsce, gdzie w ten weekend każdy z Was będzie mógł pójść i wziąć udział w tej wspaniałej akcji. Akcji, która rozpoczęła się w Polsce, a w ostatnich 3 latach zaowocowała ponad 600 tysiącami listów napisanymi na całym świecie i uwolnieniem ponad 50% osób, w intencji których pisano.

Nic Was to nie kosztuje! Na miejscu będą czekać na Was: długopis, kartka, koperta, instrukcja i charakterystyka każdego z bohaterów maratonu wraz z adresem osoby, do której list należy zaadresować. Po napisaniu listu zostawiacie go wolontariuszom, a oni zajmą się ich wysłaniem. Jeśli nie macie możliwości udania się do punktu zbiórki, wystarczy znaleźć te same danie na stronie akcji, list napisać w domu i wysłać własnoręcznie na poczcie. Czy to takie trudne?

Jeszcze 20 lat temu, to my nie mieliśmy swoich praw, a o naszym losie decydował system. Nie zapominajmy więc o tych, którzy czekają na lepsze czasy dla siebie i swojej ojczyzny.

Gorąco Was zapraszam do odwiedzenia strony i wzięcia udziału w tej pięknej akcji zmienia świata, a nie dumania jedynie nad tym, jakie to fatalne miejsce. Spiszmy w tych listach lepszą przyszłość i modlitwę o dobro. Let the dream come true.

2 grudnia 2011

"Zrób sobie raj" Mariusz Szczygieł

          Zastanawialiście się kiedyś nad tym, jakby to było mieszkać w anty-Polsce? Gdzieś na totalnie przeciwległym biegunie estetycznym niż Nasz? Bez tego całego zaściankowego zakłamania, ułudy, martyrologii wylewającej się z każdego zakamarka codzienności? Bez patriotycznych pochodów, bohaterskich epopei i ojców dyrektorów ogłupiających dużo dotkliwiej niż reklamy w telewizji? Tam, gdzie widok Janusza Palikota, nawet niosącego świńską głowę, nie budziłby takiej sensacji, a człowiek umiałby się śmiać z siebie i swoich rodaków na cały głos? I gdzie nie zaczynało by się drugiego zdania od zdrowia, pieniędzy i użalania się nad tym, że sąsiad ma więcej? Chcielibyście? Bo ja tak. Ale przecież nikt nie jest idealny, więc jak idealny może być kraj. Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma. Nigdy bym nie pomyślała jednak, że moja mentalna utopia znajduje się zaledwie 40km ode mnie. To był szok. 
           Mówią, że Mariusz Szczygieł to „jakość sama w sobie”. „Zdolny dziennikarz”, „nienajgorszy literat”, a przede wszystkim „arcysympatyczny człowiek”. Jeśli liczyć mu wady to pierwszą i ostatnią byłoby ponoć czechofilstwo. Wiedziona takim opisem rzeczy, wszystkimi pochlebnymi recenzjami, nagrodami wysypującymi się z szuflad i mglistym wspomnieniem Jego talk show sięgnęłam po „Zrób sobie raj” dość przypadkowo. Ot jakiś bliżej nieokreślony egzemplarz zahaczył o prawą rękę i tak mu zostało na całe popołudnie.
         „Zrób sobie raj” to napisana z reporterską, choć subiektywną precyzją opowieść o współczesnych Czechach. O ich wadach, zaletach, pasjach. O ich spojrzeniu na świat i  siebie samych. O mentalności, jak się okazuje dalece innej od polskiej i wspólnej historii, którą rozumiemy z goła inaczej. Mniej lub bardziej znane nazwiska obok zupełnie anonimowych postaci dzielą się z autorem swoimi przemyśleniami, anegdotami  i wierzeniami bez większych oporów i tabu. Szczerzy, życzliwi i bezpretensjonalni. Książka jest też skarbnicą wiedzy na temat literatury i sztuki naszych południowych sąsiadów, którzy przemienili swój narodowy dobytek w społeczny antydepresant. Wiele miejsca dziennikarz poświęca nazwiskom takim jak Egon Bondy, David Cerny, Halina Pawlowska czy Jan Saudek. Jednak to, co frapuje Go najmocniej, to fakt, że Czesi żyją bez Boga. Mało tego, mają się lepiej od katolickiej Polski. Pytania natury religijnej i duchowej dominują zatem w każdym z rozdziałów malując przy tym obraz społeczeństwa ateistycznego, otwartego i tolerancyjnego. Prawie idealnego, gdyby nie to, że wad im zabrakło. :)
         "Zrób sobie raj” czyta się szybko i sprawnie, głównie dlatego, że język jest prosty i dowcipny, a bohaterowie wyraziści. Nie do końca jednak pojmuje fenomen książki, bo dla mnie miejscami była zbyt przegadana i nużąca. Lubię długie rozmowy, ale nie w kółko o tym samym. Szkoda, że teologia przytłoczyła mój zachwyt nad socjologicznym profilem narodu czeskiego, który mogłabym zgłębiać i zgłębiać. A może to przez mój ateizm? Nie mam pojęcia.
          Reasumując: przyjemna i poszerzająca horyzonty lektura, a przy tym bardzo pochlebna wizytówka Czechów. Niestety miejscami zbyt obfita i maślana, a przez to ciężkostrawna